Czyli o tym, że najlepszym i najtańszym antidotum na wiele chorób cywilizacyjnych dotykających nasze dzieci mogą być po prostu częste wyprawy do lasu, nad jezioro, nad morze, na bagna, w góry, nad rzekę, byle było dziko i nieprzewidywalnie.
Zacznę po angielsku, ale… nie, nie, bynajmniej nie znikając bez pożegnania zanim jeszcze na dobre zaczęłam. Zacznę od pogody! Był typowy, letni dzień w Szczecinie – ciepło, trochę chmur i pustki na placu zabaw. Moje maluchy już od kilku godzin rozsadzała energia iście wakacyjna. Zamknięci w 4 ścianach mieliśmy dosyć wszystkiego łącznie z sobą nawzajem. Awantura wisiała w powietrzu jak siekiera w pubach mojej młodości (kiedy wolno było tam jeszcze palić). Trzeba ich jakoś wywabić na dwór… ale jak? Przecież sami widzą, że nuda za oknem! Postanowiłam na początek zmienić język – z angielskiego na Szwedzki. I nie obawiajcie się, nie zacznę teraz nucić piosenek Abby (skądinąd kultowych dla kodu kulturowego mojego pokolenia), ani nie pląsać w ich rytmie po dachach włoskich hotelików jak Meryl Streep z Pierce’m Brosnanem. Raczej postanowiłam wcielić się w najbardziej szaloną, liberalną, nonkonformistyczną i wolną postać jaką miałam zaszczyt poznać podczas mojej długiej przygody z książką czyli Pippi Langstrumpf.
“Att arbeta! Do dzieła Mali Piraci!” Zakrzyknęłam w gęstą atmosfereę dziecięcego pokoju i wyjęłam z szafy kij do Nordic Walkingu. Jeden. Potem wycięliśmy z białej kartki czaszkę i piszczele i przykleiliśmy do czarnej apaszki. lekko odziani wyszliśmy w rozgrzany słońcem świat.
Chciałam jeszcze zarzucić sobie konia na ramiona, ale akurat żadnego nie posiadamy. Jeszcze…
Pierwsze kroki skierowaliśmy do portu, gdzie jak mieliśmy nadzieję stoi nasza łajba. Po drodze minęliśmy poligon ćwiczebny dla kosmonautów NASA. Nigdy nie wiadomo jakie umiejętności mogą się przydać w rejsie statkiem pirackim.
Po drodze zupełnie niespodziewane natrafiliśmy także na niezwykły krzak z kosmosu, który ma kosmicznie fioletowe kwiaty. Myślę, że jest oświetlany specjalnymi promieniami z wiszącego w atmosferze ziemskiej kryształu. Oczywiście niewidzialnego.
– Mamo, czy możemy go zobaczyć?
– Oczywiście, jak będziecie chcieli to na pewno kiedyś polecicie w kosmos i znajdziecie tajemniczy Kryształ Wiosny.
W porcie czekał już na nas nasz statek. Zrobiwszy zaopatrzenie z trawy, kamieni i gałązek zaokrętowaliśmy się i rozdzieliliśmy funkcje. Kapitan – Lulu, Pierwszy oficer – Wojtek i Kuk – mama. Trochę zaciągnęło stereotypem, ale bez przesady, jak mam do wyboru stać całą noc na wahcie w deszczu i zimnie to wybieram ciepły kambuz, nawet jeśli trzeba będzie obierać 100 kilo ziemniaków.
I tu już przejdę na polski, jeśli pozwolicie, bo zrobi się nieco poważniej, a nasz język ojczysty bardzo do poważnych rzeczy pasuje. Dlaczego w ogóle narażam moje dzieci na upał, udar, zarazki, bakterie, wirusy, kleszcze, muchy, spaliny, psie kupy, tężca, trujące grzyby, bezpańskie psy, utopienie w stawie, wpadnięcie pod rower i co tam jeszcze. Po pierwsze dlatego, że sama to kocham – powietrze, wiatr, wisrusy, grzyby, stawy, pyłki roślin, kleszcze i biedronki itd… a po drugie dlatego, że czytam. Ostatnio wpadła mi w ręce książka Richarda Louva Ostatnie dziecko lasu. Groza i ulga. Jak się okazuje najlepszym i najtańszym antidotum na wiele chorób cywilizacyjnych dotykających nasze dzieci mogą być po prostu częste wyprawy do lasu, nad jezioro, nad morze, na bagna, w góry, nad rzekę, byle było dziko i nieprzewidywalnie. Louv w swojej książce dowodzi bowiem, że ADHD, alergie, skłonności do nadwagi, depresji itd. mogą mieć swe źródła w bardzo ograniczonym lub zupełnym braku kontaktu dzieci z naturą. (I nie chodzi mu raczej o place zabaw czy spacerki dookoła bloku.) Bo dzieci są zaprogramowane na ruszanie się, bez ustanku, bez przerwy, czasem bez sensu (dla nas oczywiście). Są jak małe gryzonie – wszędobylskie, ciekawskie, wwiercające się w tkankę wszechświata, odważne, wszędzie widzące możliwości dobrej zabawy. Jak można im to zabierać i zamykać je w mięciutkich klatkach sterylnych pokoików dziecięcych wyposażonych w dizajnerskie mebelki i obrazki absolutnie niedotykalne, “bo się zniszczy!”.
Mechanizmy biologiczne związane z odżywianiem są nastawione na wzrost, ale muszą być katalizowane poprzez ruch, jeśli dziecko siedzi cały czas, to machina produkcji ciała, automatycznie silnie rozkręcona, nie pompuje produktów trawienia “wzwyż” tylko “wszerz” i dziecko tyje. Wcale nie musi się objadać. Porównajcie ilu “grubych” było w waszych klasach i szkołach, a ilu jest w grupach waszych dzieci. Dla mnie to jest szokujące. Podobnie jak widoczki z poskich placów zabaw, gdzie potrzeba troje dorosłych do jednego dziecka, gdzie komentarz typu “tu nie rób babki, tylko tutaj”; “różowe foremki są dla dziewczynek”; “popatrz jak mamusia ładnie robi babkę”; “nie wchodź tam, bo spadniesz, nie biegaj, nie krzycz, nie jedz tego, nie dotykaj, nie zabieraj, nie oddawaj, nie tak, nie tutaj, nie, nie NIE!!!” To tak jak pewnie czują się dzisiaj osoby palące – nie wolno palić w domu, na balkonie, na przystanku, na ulicy, w knajpie, w sklepie, w parku… to k(@#%$*&#@$… gdzie?!? Czujecie silny powiew frustracji? Ja tak.
Martwi mnie, że, co prawda, zapewniamy tym małym ludziom brak boreliozy, ale jednocześnie okradamy ich z nieskrępowanego, dzikiego, szalonego szczęścia, posiadania własnych tajemnic, miejsc z dzieciństwa, poszukiwania odpowiedzi, eksperymentowania, poznawania, doświadczania, kilku plastrów i blizn. Zabieramy im możliwość bycia jak Pippi L.
“Dzieci powinny mieć życie trochę uporządkowane. A już najlepiej, jak mogą je uporządkować same!” – Pippi L.
office@terappio.com
© Terappio - Wszelkie prawa zastrzeżone